"O pozytywnym nihiliźmie słów kilka..." The Bullseyes - The Best of the Bullseyes RECENZJA

 


Któż nie lubi rocka garażowego? W ostatnim czasie zwróciłem uwagę, że ten podgatunek stał się tak mainstreamowy, że mieszany jest z innymi stylami, jak chociażby z muzyką elektroniczną czy nawet bluesem. Szczególnie scena brytyjska i amerykańska rozpowszechniła szerszej publice taki sposób gitarowego grania. Owa recenzja i historia w niej zawarta jest o dwóch takich z Leszna, co skradli serca fanów, a oddali kawał solidnego powrotu do przeszłości i zajawki. O pozytywnym nihiliźmie słów kilka:

The Bullseyes, bo o nich mowa, jest duetem można rzec dosyć „skrajnym”. W ostatniej rozmowie z jednym z członków zespołu Mateuszem poruszyliśmy temat początków i stawiania podwalin pod zespół z tarczą w logo. „Skrajnością” nazywamy tutaj styl, z którym się zmierzyli – połączenie bluesa, rocka i kapki elektroniki pozwoliło zbudować coś pod kierunek rocka brytyjskiego w odświeżonym wydaniu. Przyszedł dzień 30 września, kiedy to Mateusz Jarząbek (perkusja, wokal, program) i Dariusz Łukasik (gitara, wokal) wydali swój debiut pod tytułem „The Best of The Bullseyes”. Jak sami określają, po co czekać 30 lat, aż na półkach sklepowych zobaczymy składankę z utworami z ich pierwszego albumu, skoro można zrobić to właśnie teraz. Ciekawe rozwiązanie.

Chcę jeszcze zwrócić uwagę na obramowanie tych dwunastu utworów. Jak na coś, co popełnili pierwszy raz to wygląda wręcz przepięknie. Schludne opakowanie, książeczka w postaci złożonej kilka razy kartki z tekstami i grafiką z okładki (która pokazuje smaczki zawarte w utworach) – widać, że chłopaki dopieścili nie tylko treść, ale także formę, w jaki sposób ma się prezentować.



Krążek zapowiadał utwór „World Doesn’t Care”, który także otwiera naszą 43-minutową przygodę. Już wtedy mogliśmy spodziewać się, co tak naprawdę The Bullseyes knuje i w jaki styl będą brnąć w najbliższym czasie. Zaprezentowałem ten utwór pierwszy raz na antenie i pomyślałem: „No kurczę, The Black Keys”. Ton przesterowanej i zbalansowanej gitary tak zalatuje garażem, że chcesz i sięgasz po więcej. Prawie cały album (pomijam akustyczną wersje utworu „Can’t Believer”) jest zalany takimi dźwiękami. Przepraszam, ale na mnie, jako gitarzyście na co dzień, zrobiło to ogromne wrażenie. Zboczenie zawodowe.

Ciężko jest mi wybrać swoich faworytów z tego krążka. Jeśli byłbym zmuszony już oficjalnie zatwierdzić wybór, to bym strzelał w połączenie mocniejszego uderzenia i lekkiego plumkania po strunach. „My Head is Full of You”, „Can’t Believer” czy „Butterfly” mają dokładnie opisany przeze mnie zabieg. Co oznacza, że debiut nie reprezentuje bezsensownego rypania bluesowych zagrywek, wręcz przeciwnie. Darek pokazuje tutaj swój bogaty warsztat gry na gitarze, a Mateusz idealne przebranżowienie się z elektroniki na żywą perkusję. Co wcale nie oznacza, że elektroniki tu całkowicie nie ma. W „Moment’s Arrival” zastąpiono perkusję akustyczną beatem (bębniarz ukazał swoje naleciałości elektroniczne z przeszłości). Ciekawie komponuje się to z lekką gitarą i tworzy dysonans. Także mi się podoba.



Rozmawiając z Mateuszem wspominaliśmy o inspiracjach. I niestety, ale inspiracja zespołem The Black Keys jest słyszalna w większości utworów. Nawet zagrywki perkusyjne i riffy gitarowe są zagrane podobnie, jak na przykład legendarne „Gold on the Ceiling” czy „Tighten Up” amerykańskiego duetu, a w „Regular Sky” i we wcześniej wspomnianych „Moment’s Arrival” oraz akustycznej wersji „Can’t Believer” momentami czuć zamiłowanie do Radiohead. Czy to przeszkadza? W żadnym wypadku! Ciężko jest w dzisiejszych czasach zagrać idealny riff, który nie był grany nigdy od pokoleń. Chodzi tu o ideę garage bluesa. The Bullseyes tę ideę utrzymało, nagrywając ten album. I chwała im za to.



Cóż ja mogę powiedzieć, piękna rzecz. Nie myślałem, że usłyszę kiedykolwiek ukochane „Czarne Klucze”, i to jeszcze z polskim akcentem. Duet poradził sobie z warstwą liryczną, utrzymaniem garażowego stylu gry i dobraniem instrumentarium adekwatnego do gatunku. Ogólny mix i mastering oceniam na ocenę bardzo dobrą. Jest to krążek , który zdecydowanie mogę wysłuchać kilkanaście razy pod rząd i brzmi tak samo dobrze, jak za pierwszym. A jeszcze w tych czasach wirusa i ogólnej jesiennej mimozy jest idealną odskocznią od codziennych obowiązków. 12 kompozycji czeka na Was, drodzy Czytelnicy i Słuchacze. I tańczcie. Osobiście czekam na poluzowanie obostrzeń i udanie się na którykolwiek koncert The Bullseyes, bo także chce mi się tańczyć, śpiewać i grać.

Setlist:

01. World Doesn’t Care

02. Yet There’s You

03. Can’t Believer

04. It Might Be Not For Me

05. Restless Mind

06. Love’s Blow

07. Regular Sky

08. Nothing Disturbs Me

09. My Head is Full of You

10. Butterfly

11. Moment’s Arrival

12. Can’t Believer (Acoustic)

 

Komentarze

Popularne posty